1990 r. Pierwsza wyprawa rowerowa
w pobliżu Lednica Niemiecka, Województwo małopolskie (Rzeczpospolita Polska)
Obejrzane 167 razy, pobrane 1 razy
Trail photos
Itinerary description
Szaleństwo rowerowe rozpętało się właściwie przez przypadek. W 1990 r. sprzedałem mój wysłużony motorower Simson i kupiłem okazyjnie dobrą, lekką, szosową kolarzówkę. No i spodobało się :)
Na wakacjach tegoż roku wraz z moim kumplem postanowiliśmy sprawdzić sprzęt i siebie samych. Postanowiliśmy wyjechać na swoją pierwszą kilkudniową wyprawę rowerową. Trasa miała przebiegać początkowo Pogórzem Wielickim a potem miało się okazać co dalej. Pierwsze pakowanie nie było rewelacyjne. Właściwie oprócz moich doświadczeń w pieszych wyprawach turystycznych po górach nie wiedziałem co nas może spotkać na rowerach. Wzięliśmy właściwie tylko to co niezbędne, czyli śpiwory, namiot, karimaty, trochę żarcia i dużo liny do powiązania tego wszystkiego razem. Jak się potem okazało po pierwszych wertepach trzeba było oczywiście wiązać na nowo wszystko inaczej. Wyglądaliśmy raczej jak osadnicy z tobołami z każdej strony. Ale chęci pozostały niezmącone. Po drodze odwiedziliśmy starego kumpla ze szkoły przesiadując u niego pół dnia i zajadając się świeżymi czereśniami. W końcu poszliśmy po rozsądek i wreszcie wyruszyliśmy w dalszą wędrówkę. Trasa biegła z Wieliczki poprzez Gdów, potem jakimiś drogami polnymi w kierunku Tymbarku. Pod wieczór zaczęliśmy się zastanawiać nad miejscem noclegowym. Przyszło nam do głowy że chyba dobrze będzie zapytać tamtejszego księdza o możliwość rozbicia namiotu na plebani. Tam chyba przecież byłoby bezpiecznie. Szukając długo księdza zauważyliśmy dziwne jak wtedy dla nas obrzędy. Do proboszcza przychodziły różne panie i po kolei wykonywały chyba stałe dla nich czynności, czyli sprzątanie, czyszczenie, pranie itp. Wyglądało na to, że każdy z tej wsi musiał coś u księdza odpracować. Potem się okazało, że ksiądz należy jednak do osobników mających bardzo wysokie mniemania o sobie. Oczywiście nie było mowy o rozbiciu namiotu w parafialnym ogródku bo by się księdzu trawa zmięła. Odesłał nas po prostu z kwitkiem. W zasadzie nie mając wyboru chodziliśmy po wsi szukając jakiegoś przyzwoicie wyglądającego domostwa. Trafiliśmy na bardzo miłą rodzinkę. Pozwolili rozbić się pod domem w ogródku, poczęstowali herbatką. Udostępnili wodę.
Wstaliśmy następnego dnia w pięknej pogodzie. Obowiązkowe śniadanko, pakowanie tobołów oraz na koniec zrobiliśmy w rewanżu zdjęcia dzieciom właścicieli z solenną obietnicą, że jakoś im te zdjęcia potem przyślemy :) Oczywiście gdzieś zgubiliśmy adres...
Wyruszyliśmy na skróty przez Beskid Wyspowy do Kamienicy. W niej stanęliśmy w kolejce po pyszne ówczesne lody, czyli Lody Calypso :) Za Szczawą zaczął się morderczy podjazd do Mszany Dolnej. Po długim podjeździe wreszcie mogliśmy pognać w dół. Po drodze okazało się, że w ferworze prędkości wypadła mi z roweru karimata a chłopaki jadący za nami samochodem nie mogli nas dogonić, żeby oddać nam za przysłowiowe pifko karimatę. Przelecieliśmy Mszanę, pomknęliśmy w kierunku Rabki i dalej na Chyżne. W Jabłonce zaczęliśmy ponownie szukać noclegu. Trafiło nam się spore gospodarstwo i ponownie mili ludzie. Na wieczór serwis rowerków, kolacyjka i spać.
Kolejny dzień wstał pochmurny. W lekkim deszczyku poszusowaliśmy na przełęcz Krowiarki. Na podjeździe minęli nas dwaj brytyjczycy zjeżdżający w dół na świetnie przygotowanych rowerach z ekwipunkiem. Popatrzyli na nas z litością dając na do zrozumienia, że czeka nas coś strasznego. Nie zrażeni tym drałujemy coraz wolniej pod górę. Po sporej męczarni dojeżdżamy wreszcie na przełęcz i robimy wyżerkę. Potem już tylko w dół ! Pofrunęliśmy do Zawoi. Tam odbijamy w lewo z powrotem do góry w kierunku Małej Babiej. Dojeżdżając prawie do ostatnich domów zaczynamy szukać miejsca na biwak. Ponownie udaje się ulokować u miłych ludzi. Dają się umyć, kupujemy świeże mleko, kolacyjka na butli gazowej i spać.
Poranek wstaje słoneczny. Pakujemy bagaże i zabieramy rowery w ręce pchając je cały czas po coraz bardziej stromym podejściem. Kolarzówki niestety to ciężki sprzęt do pchania pod górę więc mozolnie na zmianę pchając i kręcąc wdrapujemy się na przełęcz Przysłop. Wiadomo, człowiek młody to ambitny więc za wszelką cenę chcieliśmy wjechać a nie wyjść. Nie pomagały w tym przełożenia szosowe. Ale dało radę :) Na przełęczy lekki odpoczynek i przed nami zjazd w kierunku Żywca. Zjazd był typowo hardkorowy, kamienie i błoto, ale czuliśmy się w swoim żywiole. Mokre kamienie nie pomagały nam w tym. Koła ciągle uskakiwały czy to w wodę, czy na skały. Na szczęście typowo górski odcinek kończył się na początku pierwszej wsi więc dalej poszło już całkiem fajnie. W Jeleśni robimy przystanek na szybki obiadek w ulubionej naszej karczmie. Robimy małe zakupy na dalszą drogę i znikamy bo czeka nas sporo kilometrów. Mijamy Żywiec, robimy sobie kilka fotek nad Jeziorem Żywieckim i z coraz większym niepokojem spoglądamy na góry, w których jest Przełęcz Salmopolska. Wspinamy się coraz wolniej, obrót za obrotem, by wreszcie osiągnąć ostatni szczyt naszej wyprawy. Cóż to była za radość szaleńczego zjazdu, wszystkie opory i zmartwienia uleciały z wiatrem we włosach, całe zmęczenie pozostało na górze. My szczęśliwi dobijamy do dworca kolejowego we Wiśle i pakujemy się do pociągu do domu. W pociągu jesteśmy tak podekscytowani wspaniałą przygodą, którą sobie sami zapewniliśmy, że prześcigamy się w pomysłach na kolejne wyjazdy. Z jednej strony żal, że nie jedziemy dalej i plujemy sobie w brody, że nie wzięliśmy więcej urlopu ale obiecujemy sobie, że kolejny wyjazd to już tylko kwestia czasu.
PS.
Kiedy po latach odnalazłem negatyw z tej wyprawy i zdjęcia tych obiecanych dzieci, postanowiłem spróbować je odnaleźć. Adres zatarł się w pamięci i miejsce noclegu również. Znałem kilka osób ze Słopnic k/Limanowej (tam, gdzie nocowaliśmy) i próbowałem poprzez nie odnaleźć już dorosłe „dzieci” podsyłając ich zdjęcia. Niestety nikt się nie przyznał do siebie. Może kiedyś uda się dotrzymać słowa i przekazać zdjęcia dzieciaków :)
PS2
Nasze rowery to na pewno jeden Romet Mistral – przyjaciela a mojego już nie pamiętam. To była jakaś trochę lepsza kolarzówka.
Na wakacjach tegoż roku wraz z moim kumplem postanowiliśmy sprawdzić sprzęt i siebie samych. Postanowiliśmy wyjechać na swoją pierwszą kilkudniową wyprawę rowerową. Trasa miała przebiegać początkowo Pogórzem Wielickim a potem miało się okazać co dalej. Pierwsze pakowanie nie było rewelacyjne. Właściwie oprócz moich doświadczeń w pieszych wyprawach turystycznych po górach nie wiedziałem co nas może spotkać na rowerach. Wzięliśmy właściwie tylko to co niezbędne, czyli śpiwory, namiot, karimaty, trochę żarcia i dużo liny do powiązania tego wszystkiego razem. Jak się potem okazało po pierwszych wertepach trzeba było oczywiście wiązać na nowo wszystko inaczej. Wyglądaliśmy raczej jak osadnicy z tobołami z każdej strony. Ale chęci pozostały niezmącone. Po drodze odwiedziliśmy starego kumpla ze szkoły przesiadując u niego pół dnia i zajadając się świeżymi czereśniami. W końcu poszliśmy po rozsądek i wreszcie wyruszyliśmy w dalszą wędrówkę. Trasa biegła z Wieliczki poprzez Gdów, potem jakimiś drogami polnymi w kierunku Tymbarku. Pod wieczór zaczęliśmy się zastanawiać nad miejscem noclegowym. Przyszło nam do głowy że chyba dobrze będzie zapytać tamtejszego księdza o możliwość rozbicia namiotu na plebani. Tam chyba przecież byłoby bezpiecznie. Szukając długo księdza zauważyliśmy dziwne jak wtedy dla nas obrzędy. Do proboszcza przychodziły różne panie i po kolei wykonywały chyba stałe dla nich czynności, czyli sprzątanie, czyszczenie, pranie itp. Wyglądało na to, że każdy z tej wsi musiał coś u księdza odpracować. Potem się okazało, że ksiądz należy jednak do osobników mających bardzo wysokie mniemania o sobie. Oczywiście nie było mowy o rozbiciu namiotu w parafialnym ogródku bo by się księdzu trawa zmięła. Odesłał nas po prostu z kwitkiem. W zasadzie nie mając wyboru chodziliśmy po wsi szukając jakiegoś przyzwoicie wyglądającego domostwa. Trafiliśmy na bardzo miłą rodzinkę. Pozwolili rozbić się pod domem w ogródku, poczęstowali herbatką. Udostępnili wodę.
Wstaliśmy następnego dnia w pięknej pogodzie. Obowiązkowe śniadanko, pakowanie tobołów oraz na koniec zrobiliśmy w rewanżu zdjęcia dzieciom właścicieli z solenną obietnicą, że jakoś im te zdjęcia potem przyślemy :) Oczywiście gdzieś zgubiliśmy adres...
Wyruszyliśmy na skróty przez Beskid Wyspowy do Kamienicy. W niej stanęliśmy w kolejce po pyszne ówczesne lody, czyli Lody Calypso :) Za Szczawą zaczął się morderczy podjazd do Mszany Dolnej. Po długim podjeździe wreszcie mogliśmy pognać w dół. Po drodze okazało się, że w ferworze prędkości wypadła mi z roweru karimata a chłopaki jadący za nami samochodem nie mogli nas dogonić, żeby oddać nam za przysłowiowe pifko karimatę. Przelecieliśmy Mszanę, pomknęliśmy w kierunku Rabki i dalej na Chyżne. W Jabłonce zaczęliśmy ponownie szukać noclegu. Trafiło nam się spore gospodarstwo i ponownie mili ludzie. Na wieczór serwis rowerków, kolacyjka i spać.
Kolejny dzień wstał pochmurny. W lekkim deszczyku poszusowaliśmy na przełęcz Krowiarki. Na podjeździe minęli nas dwaj brytyjczycy zjeżdżający w dół na świetnie przygotowanych rowerach z ekwipunkiem. Popatrzyli na nas z litością dając na do zrozumienia, że czeka nas coś strasznego. Nie zrażeni tym drałujemy coraz wolniej pod górę. Po sporej męczarni dojeżdżamy wreszcie na przełęcz i robimy wyżerkę. Potem już tylko w dół ! Pofrunęliśmy do Zawoi. Tam odbijamy w lewo z powrotem do góry w kierunku Małej Babiej. Dojeżdżając prawie do ostatnich domów zaczynamy szukać miejsca na biwak. Ponownie udaje się ulokować u miłych ludzi. Dają się umyć, kupujemy świeże mleko, kolacyjka na butli gazowej i spać.
Poranek wstaje słoneczny. Pakujemy bagaże i zabieramy rowery w ręce pchając je cały czas po coraz bardziej stromym podejściem. Kolarzówki niestety to ciężki sprzęt do pchania pod górę więc mozolnie na zmianę pchając i kręcąc wdrapujemy się na przełęcz Przysłop. Wiadomo, człowiek młody to ambitny więc za wszelką cenę chcieliśmy wjechać a nie wyjść. Nie pomagały w tym przełożenia szosowe. Ale dało radę :) Na przełęczy lekki odpoczynek i przed nami zjazd w kierunku Żywca. Zjazd był typowo hardkorowy, kamienie i błoto, ale czuliśmy się w swoim żywiole. Mokre kamienie nie pomagały nam w tym. Koła ciągle uskakiwały czy to w wodę, czy na skały. Na szczęście typowo górski odcinek kończył się na początku pierwszej wsi więc dalej poszło już całkiem fajnie. W Jeleśni robimy przystanek na szybki obiadek w ulubionej naszej karczmie. Robimy małe zakupy na dalszą drogę i znikamy bo czeka nas sporo kilometrów. Mijamy Żywiec, robimy sobie kilka fotek nad Jeziorem Żywieckim i z coraz większym niepokojem spoglądamy na góry, w których jest Przełęcz Salmopolska. Wspinamy się coraz wolniej, obrót za obrotem, by wreszcie osiągnąć ostatni szczyt naszej wyprawy. Cóż to była za radość szaleńczego zjazdu, wszystkie opory i zmartwienia uleciały z wiatrem we włosach, całe zmęczenie pozostało na górze. My szczęśliwi dobijamy do dworca kolejowego we Wiśle i pakujemy się do pociągu do domu. W pociągu jesteśmy tak podekscytowani wspaniałą przygodą, którą sobie sami zapewniliśmy, że prześcigamy się w pomysłach na kolejne wyjazdy. Z jednej strony żal, że nie jedziemy dalej i plujemy sobie w brody, że nie wzięliśmy więcej urlopu ale obiecujemy sobie, że kolejny wyjazd to już tylko kwestia czasu.
PS.
Kiedy po latach odnalazłem negatyw z tej wyprawy i zdjęcia tych obiecanych dzieci, postanowiłem spróbować je odnaleźć. Adres zatarł się w pamięci i miejsce noclegu również. Znałem kilka osób ze Słopnic k/Limanowej (tam, gdzie nocowaliśmy) i próbowałem poprzez nie odnaleźć już dorosłe „dzieci” podsyłając ich zdjęcia. Niestety nikt się nie przyznał do siebie. Może kiedyś uda się dotrzymać słowa i przekazać zdjęcia dzieciaków :)
PS2
Nasze rowery to na pewno jeden Romet Mistral – przyjaciela a mojego już nie pamiętam. To była jakaś trochę lepsza kolarzówka.
You can add a comment or review this trail
Komentarze